OBRAZKI Z ŻYCIA NA LINII FRONTU
CZYLI SŁÓW KILKA O DNIACH GROZY, STRACHU I ŚMIERCI
Opracował Andrzej Jamróz
Za kilka miesięcy Rudnik będzie miał możliwość „fetowania” okrągłej, bo setnej rocznicy niezbyt dla niego szczęśliwego wydarzenia, jakim była stoczona na jego przedpolach krwawa bitwa pomiędzy wojskami austriackimi i rosyjskimi. Zainteresowanie jakieś ze strony miejscowego społeczeństwa tym wydarzeniem jest, co widać chociażby po zorganizowanych sympozjach i publikacjach odnoszących się do niego na stronach internetowych. Zarówno z wypowiedzi jak i treści publikacji na temat wydarzeń z jesieni 1914, a również i wiosny roku następnego, jakie miały miejsce na terenie samego Rudnika jak i jego najbliższych okolic, wynika jednoznacznie, że stuletni okres czasu to przedział zdecydowanie za długi na możliwość wiernego odtworzenia przebiegu ówczesnych zdarzeń wyłącznie, w oparciu o ludzką pamięć i ustny przekaz informacji. Dlaczego tak twierdzę? Otóż, dlatego, że opublikowane materiały oparte na wcześniejszych publikacjach, są z historycznego punktu widzenia miejscami mało czytelne, a nawet chciałoby się rzec nierzetelne. Daleki jestem w tym miejscu o posądzanie ich Autorów o działanie w złej woli tj. chęci wprowadzenia odbiorcy przekazywanej mu wiedzy w błąd. Zdaję sobie sprawę z faktu, że wydarzenia lat 1914-1918 w zakresie militarnym nie dotyczyły Polski, bo jako strona walcząca Polska nie istniała. Istniała tylko polska nacja, której zadaniem było dostarczenie wymaganej daniny krwi i mięsa armatniego oraz pracy rąk dla wspomożenia wysiłku wojennego, walczących między sobą i o swoje interesy zaborców. Stąd brak polskich materiałów źródłowych z tamtego okresu, a jeśli dołożymy do tego pół wieku „poprawności politycznej” większości historyków, to tę nieczytelność czy nawet nierzetelność, da się łatwo wytłumaczyć, a nawet usprawiedliwić. Przechodząc do rzeczy: jedna z publikacji internetowych zawiera twierdzenie, jakoby jesienią 1914 roku wojska austriackie pod Rudnikiem zamierzały sforsować San i wkroczyć na teren Rosji. Nic bardziej błędnego.
Austriacy w tym rejonie byli na prawym brzegu Sanu począwszy od m. Kamionka do m. Chwałowice na głębokość do piętnastu kilometrów, bo tak przebiegała wówczas granica austriacko- rosyjska. Mało tego, od początku sierpnia 1914 r. Austriacy wykorzystali ten rejon, jako miejsce koncentracji części swoich wojsk pod potrzeby wykonanego w drugiej połowie sierpnia uderzenia wyprzedzającego w kierunku północno- wschodnim. Jednym z elementów ułatwiających tę operację była budowa mostu na Sanie w miejscu dotychczasowej przeprawy promowej w Chałupkach. Przegrana bitwa 1 i 4 Armii austriackiej pod Lublinem mimo wcześniejszych wygranych w trzeciej dekadzie sierpnia pod Kraśnikiem, Komarowem i Krasnystawem zmusiły wojska austriackie do wycofania się na zachód i zorganizowania obrony na linii naturalnej przeszkody terenowej, jaką był San. Do 11 września 1914 r. linia frontu cofnęła się spod Lublina i zatrzymała na Sanie. Pobliskie mosty w Zarzeczu jak i ten nowo wybudowany w Chałupkach wycofujące się wojska spaliły. Pozostały jednak słupy podporowe, które ułatwiły Rosjanom postępującym za cofającymi się Austriakami przedarcie się na lewy brzeg rzeki i uchwycenie przyczółków w obu wcześniej wymienionych miejscach. Te dwa przyczółki najpewniej były przyczyną, dla której Rosjanie wybrali rejon Rudnika na miejsce przełamania linii frontu- a nie jak twierdzi autor innej publikacji- bliskość dużego kompleksu leśnego na lewym brzegu rzeki. Dla pełniejszego zrozumienia- dla nacierającej dużej, regularnej armii, jaką w tym przypadku była armia rosyjska, kompleks leśny jest przeszkodą z racji ograniczenia możliwości manewru, rozwinięcia szyku bojowego, aprowizacji itp. Kompleks leśny jest sprzyjającym elementem pola bitwy, ale w obronie bądź wojnie partyzanckiej.
Zorganizowana przez Austriaków linia obronna w tym rejonie opierała się głównie na dużej naturalnej przeszkodzie wodnej, jaką był San, z reguły po jesiennych opadach głęboki i niebezpieczny. Istotnych umocnień fortyfikacyjnych nie było. W dolinie Sanu, bliżej brzegu wykonano pewną ilość schronów drewniano- ziemnych, nazywanych przez ludność miejscową z niemiecka „dekunkami”. Niektóre z nich istniały do końca II Wojny Światowej. Za schronami, u podnóża skarpy starorzecza ustawiono zasieki z drutu kolczastego. Na ich resztki znajdujące się w miejscach podmokłych i zarośniętych chaszczami można natknąć się jeszcze dziś. Napisałem „resztki”, dlatego, że większość materiału, z którego wykonane były zasieki, po zakończeniu działań bojowych została przez miejscowych mieszkańców wykorzystana do budowy ogrodzeń przeważnie pól i pastwisk. Na grzbiecie skarpy, a w miejscach odsłoniętych na jej stoku wykonano linię okopów, która w odstępach również wyposażona była w schrony drewniano - ziemne. Jak z tego widać linia obrony nie była głęboka, co może świadczyć o tym, że Austriacy bądź nie mieli czasu na budowę solidniejszej, bądź ich plany wojenne nie przewidywały dłuższej jej obrony. Na południe od Rudnika linia okopów przebiegała grzbietem skarpy (wyłączywszy rejon przyczółku, gdzie odchodziła na odległość ok. 200- 300m) w kierunku południowym od Rudnika na odległość ok. 300 m za ostatni dom Chałupek, gdzie skręcała na południowy zachód pod ścianę lasu a stamtąd w kierunku m. Tarnogóra. Pozycje na tej linii obrony zajęli Węgrzy. Obrońcy Sanu mogli liczyć na wsparcie artylerii, której stanowiska znajdowały się w rejonie m. Groble. Należy przy tym powiedzieć, że artyleria austriacka w jesieni 1914 r. nie była zbyt aktywna na tym odcinku. Z tego co mi wiadomo , tylko jeden raz bateria 75 mm armat nocą zajęła stanowiska na ścianie lasu ok. 500 m na południe od pałacu hr. Tarnowskiego i o wschodzie słońca dziesięcioma salwami ostrzelała ogniem na wprost stanowiska artylerii rosyjskiej na tzw. Górze Krzeszowskiej, po czym wycofała się do miejsca stałej dyslokacji. Rosjanie w tym przypadku nie ripostowali. Reagowali natomiast błyskawicznie na balon obserwacyjny artylerzystów austriackich i jeśli ten tylko ukazał się ponad lasem, rosyjskie szrapnele każdorazowo natychmiast zmuszały go do lądowania.
Prawy brzeg Sanu obsadziła piechota rosyjska i wspierające ją jednostki artylerii, które zajęły pozycje na wyniosłości terenowej stanowiącej sobą koniec Wyżyny Lubelskiej w rejonie m. Krzeszów. Ulokowane na stanowiskach położonych ok. 60 m ponad płaszczyzną lewego brzegu rzeki 76 i 105 mm działa, mając bezpośredni wgląd w teren lewego brzegu rzeki aż poza przyczółek w Zarzeczu, dawały się mocno we znaki jego obrońcom. Ciekawostką w tym miejscu jest fakt, że bateria rosyjskiej artylerii na Górze Krzeszowskiej była wyposażona w reflektor pozwalający oświetlić teren w zasięgu ognia bezpośredniego jej dział. Ciekawostką o tyle, że tego typu urządzenia jak reflektory weszły powszechnie na wyposażenie wojsk stricte, jako sprzęt przeciwlotniczy dopiero po doświadczeniach I Wojny Światowej. Faktem jest, co prawda, przypadek powszechnie znany, wykorzystania przez Rosjan takiego sprzętu 30 lat później w identyczny sposób jak wykorzystywali go w Krzeszowie, chociaż w innym celu, bo do oślepienia przeciwnika podczas przełamania linii obrony niemieckiej na Odrze pod Kostrzyniem. Przez okres miesiąca od czasu ustalenia się linii obrony nie dało się zaobserwować istotnych ruchów wojska po obu stronach, poza pojedynczymi ekscesami na tym terenie. Jednym z nich było zdarzenie, w którym moi pradziadkowie stracili dom. Było to pierwsze zabudowanie w Chałupkach „rozstrzelane” przez rosyjską artylerię w czasie tej wojny. Historia wygląda następująco. Dom pradziadków był ostatnim zabudowaniem Chałupek /patrząc w kierunku Kopek/ przy dzisiejszej ul. Kościelnej, usytuowanym tuż przy grzbiecie skarpy starorzecza Sanu. Okopy w tym miejscu przebiegały skrajem jego podwórka. Na przełomie września i października zdarzyło się, że jeden z żołnierzy zajmujących umocnienia, zachorował na dyzenterię i zmarł. Koledzy postanowili go pogrzebać. Ponieważ warunki uniemożliwiały pochówek na cmentarzu, postanowili pochować zmarłego na pobliskim polu, przeznaczając na grób jeden z pobliskich niewykorzystywanych okopów, co w warunkach wojny jest normą. W tym celu przynieśli zmarłego do domu pradziadka i zdjąwszy z niego oporządzenie ułożyli na zdjętych wcześniej drzwiach wejściowych do domu. Następnie przenieśli zwłoki na miejsce pochówku i tam pogrzebali. Nie przewidzieli tylko, że zasłona drzew porastających skarpę nie jest wystarczająco szczelna, by zapewnić im pełne maskowanie. Skutek był natychmiastowy. Rosyjski obserwator zauważył grupę żołnierzy na otwartym terenie i bateria otworzyła ogień. Ponieważ wcześniej ten rejon nie był pod ostrzałem artyleryjskim i armaty nie były wstrzelane, pierwszy szrapnel przeleciał nad grupą żołnierzy i rozerwał się za nimi nie czyniąc żadnych szkód. Uczestnicy pochówku nie czekali na następny i nie kończąc obrzędu, uciekli do okopu w pobliżu zabudowań pradziadka. Być może ze stanowiska obserwacyjnego wyglądało, że uciekli do domu. Kolejny więc pocisk, tym razem odłamkowo- burzący, był wymierzony w dom. Na szczęście chybił, a pradziadek znajdujący się wraz z żoną i czwórką dzieci wewnątrz domu, nakazał żonie z dziećmi ukryć się w piwnicy na ziemniaki znajdującej się na podwórku a sam zajął się ratowaniem tego, co mogło być najbardziej przydatne. Kolejny pocisk trafił w budynek, który natychmiast się zapalił. Prababka poczuła się już wdową, kiedy w drzwiach błyskawicznie rozpalającego się domu ukazał się jej mąż z jakimiś pierzynami. Osmolony ale cały i zdrowy. Miał szczęście - lub jak mówią inni - Opatrzność tak chciała. W chwili wybuchu pocisku był w innej izbie i ściana osłoniła go od fali uderzeniowej i odłamków. Rosyjski artylerzysta jeszcze parę razy wystrzeli w kierunku płonącego domu i zapewne, nie widząc żadnego ruchu , przerwał ostrzał. W tym miejscu należy zwrócić uwagę na pewien z pozoru nieistotny szczegół. Kiedy koledzy zmarłego dokonywali jego pochówku, pradziadek zdjęte i pozostawione oporządzenie zmarłego /pas główny z ładownicami i bagnetem, manierkę i chyba czapkę / jako że pochodziły od zmarłego na chorobę zakaźną- a w domu były dzieci, wyniósł na podwórko. Po utracie domu rodzina pradziadka przez okres około miesiąca koczowała w ocalałych zabudowaniach gospodarczych. Nadchodziła zima, której w takich warunkach z małymi dziećmi, nie było szans przetrwać. W ostatnich dniach października Rosjanie przełamali obronę austriacką i zajęli tereny na lewym brzegu Sanu. Austriacy (a właściwie z tego odcinka frontu Węgrzy) wycofali się na zachód, niszcząc uprzednio wszelkie mienie wojskowe, którego nie byli w stanie ewakuować. Stąd np. jeszcze w końcu lat pięćdziesiątych spotykałem osobiście w miejscach wydobywania piasku budowlanego, w których w 1914 r. były schrony, puszki od konserw – widać, że nie otwierane, a tylko w jednym miejscu przebite nożem, czy bagnetem. Były tego znaczne ilości. Pradziadek także długo po wojnie miał za złe Węgrom, że „zmarnotrawili” beczułkę wina, topiąc ją w pobliskim bagnie, zamiast pozostawić np. dla ukojenia jego skołatanego ducha. Na pewno nie pozwoliłby się zmarnować smakowitej jak powiadał „małmazji”. W przeciwieństwie do pozostawionego oporządzenia zmarłego żołnierza, którego pogrzeb stał się przyczyną jego kłopotów. Taki sprzęt w dodatku po zapowietrzonym nie był mu potrzebny. Zebrał go więc, wrzucił do pobliskiego okopu i przysypał ziemią. Po wejściu, a właściwie po przejściu Rosjan pradziadek domówił się z krewnymi gdzieś w Łętowni i zgodzili się oni przyjąć jego rodzinę na czas zimy do siebie. Na „stare śmiecie” wrócili po odbiciu tych terenów przez Austriaków w połowie następnego roku.
Inne zdarzenie z tamtego czasu. Już po pożarze domu pradziadków , wczesnym jesiennym wieczorem ale po zmroku, z lasu przy drodze z Grobel do Chałupek, woźnica dowoził posiłek wieczorny dla żołnierzy w okopach. Prawdopodobnie zamierzał rozpocząć wydawanie strawy od najbardziej odległego miejsca podlegającego mu odcinka linii frontu, czyli od okopów biegnących od drogi (dziś ul. Kościelnej) w kierunku południowo- zachodnim. Był bezksiężycowy wieczór. Na froncie panował spokój. Słychać było tylko skrzypienie kół przejeżdżającej kuchni. Kuchnia minęła pradziadkowe pogorzelisko i zbliżała się do załamania linii okopów. Około 100 m od celu kuchnia musiała pokonać parędziesiątmetrowy odcinek, który nie był osłonięty przez porastające skarpę zarośla. Kiedy kuchnia dotarła do tego miejsca, na Górze Krzeszowskiej zapalił się reflektor i jego światło oświetliło jadący pojazd. Woźnica nie stracił głowy. Błyskawicznie wyprzągł konie i pobiegł z nimi w kierunku najbliższego okopu. Z krzeszowskiego wzgórza padł tylko jeden strzał. Wystarczył, by z kuchni uczynić trochę porozrzucanego po drodze i pobliskim polu szmelcu. Woźnica i konie ocalały. Uciechę z tego zdarzenia przez kilka następnych dni miały sroki i wrony, którym widocznie smakowała kasza z wojskowego kotła, znajdowana przez nie nawet na gałęziach przydrożnych sosen. Tylko tkwiący w okopach żołnierze nie mieli powodów do radości. Tę noc przyszło im spędzić z pustymi żołądkami. Jedyne co mogło ich pewno pocieszać, to fakt, że ich kolega i konie przeżyli. Świadkowie tego zdarzenia tłumacząc jego przyczynę, utrzymywali, że powodem wykrycia przejeżdżającej kuchni, były jej skrzypiące koła. Być może wersja taka została przejęta od żołnierzy broniących tego odcinka frontu. Nie bardzo jestem skłonny z nią się zgodzić. Uważam, że nawet najbardziej skrzypiącego, żelaznego wozu w najcichszą noc nikt nie usłyszy z odległości ok. 4 km. Bardziej jestem skłonny przypuszczać, że Rosjanie w nadsańskich zaroślach na bronionym przez Austriaków brzegu mieli obserwatora artyleryjskiego, wskazującego cele i ich pozycję. Nie świadczyłoby to dobrze o skuteczności obrony ale uzasadniałoby przyjętą teorię „skrzypiących kół”. Każda inna wersja mniej lub bardziej wskazująca na obecność obserwatora, wymuszałaby konieczność patrolowania przedpola pod lufami wrogich dział, na co zapewne żaden z obrońców nie miał najmniejszej ochoty. Parę tygodni później 18 października rosyjska artyleria rozpoczęła silny ostrzał rejonu przed przyczółkiem w okolicy spalonego mostu i linii austriackiej obrony na skarpie, od przyczółku w kierunku Rudnika. Pod osłoną tego ognia , a także nadrzecznych zarośli, wykorzystując zbudowany w odległości ok. 500 m poniżej pozycji przyczółku lekki, bo wykonany z lin i skóry most, Rosjanie rozpoczęli przerzut swoich oddziałów na lewy brzeg rzeki. Zanim Austriacy zorientowali się w sytuacji, na lewym brzegu znalazła się taka ilość rosyjskich żołnierzy, że możliwe było rozpoczęcie przez nich natarcia. Dowodzący na tym odcinku Austriakami uznał za najwłaściwsze zduszenie rosyjskiego natarcia w zarodku i zepchnięcie atakujących Rosjan do rzeki. Nakazał więc wykonanie kontrataku. Nie było to zadanie łatwe biorąc pod uwagę fakt , że grupujące się do przeciwnatarcia oddziały były narażone z prawej flanki na ogień artylerii z rejonu Krzeszowa i karabinów maszynowych ulokowanych na przyczółku. Sytuację łagodził nieco zarys linii skarpy starorzecza, tworzący prawie naprzeciwko rosyjskiego ześrodkowania oddziałów rodzaj zatoki, której lewy (południowy) brzeg stanowił do pewnego momentu osłonę Austriaków przed pociskami przeciwnika z flanki. Kontrnatarcie austriackie wyszło z zakola starorzecza z miejsca gdzie dziś są stawy rybne i ślady dworskiego sadu. Był późny księżycowy wieczór, kiedy dwia wrogie ugrupowania spotkały się z sobą oko w oko pośrodku dworskich pól tzw. „Płytkiego”. Artyleria rosyjska w obawie o swoich, zmniejszyła nasilenie ognia, jednocześnie przenosząc go bardziej na południowy zachód ,zapewne w celu utrudnienia dojścia posiłkom przeciwnika. Rzadziej strzelały karabiny maszynowe na przyczółku. Mieszkańcy pobliskich Chałupek słyszeli najpierw przeciągłe rosyjskie „ uraa” a po nim jakieś, jak to określał mój Dziadek węgierskie „hałłakowanie”. Strzały karabinowe prawie umilkły, dystans między walczącymi był za mały, wywiązała się walka wręcz. Po zalanej bladym światłem księżyca podrudnickiej przestrzeni, daleko niosły się odgłosy zarówno bólu, jak agresji uczestników wyrzynających się nawzajem stron. Dochodził do tego jeszcze szczęk oręża, czyniąc w sumie przerażającą wrzawę wojenną budzącą grozę i strach mieszkańców całej okolicy. Walka nie trwała długo. Przed północą odgłosy bitwy umilkły. Ranek odsłonił jej przerażający efekt. Kilka tysięcy martwych ciał spoczywało w miejscu wczorajszej batalii i w najbliższej jej okolicy. Największe ich skupisko znajdowało się w miejscu starcia na białą broń. Austriacy okazali się za słabi, by wytrzymać napór „rosyjskiego walca parowego”. Ulegli i musieli się wycofać. Okolicę pola walki opanowali Rosjanie mimo pewnego chaosu nieuniknionego raczej w takich sytuacjach. Dla przykładu: następnego dnia po bitwie, od wczesnych godzin rannych rejon Chałupek penetrowali rosyjscy żołnierze. Nie jakieś tam zwarte oddziały ale grupki po kilku bądź kilkunastu żołnierzy. Zdarzyło się, że jeden z takiej grupki przepatrywał podwórko ojca mojego Dziadka. kiedy drogą od strony Grobel do Chałupek wjechał pododdział kawalerii austriackiej w sile ok.20 ludzi. Trudno dziś określić, czy kawalerzyści wykonywali jakąś funkcję zwiadowczą, czy nie wiedzieli, że Rosjanie przełamali front, czy po prostu zbłądzili. W każdym razie wjechali między rosyjskich żołnierzy. Ci ostatni w pierwszej chwili ukryli się, gdzie który mógł. Buszujący po podwórku pradziadka za późno zauważył kawalerzystów. Chwilę wcześniej sam został zauważony. Jeden z ułanów skręcił z drogi w jego kierunku. Rosjanin nie mając innej możliwości, czmychnął w rosnące w rogu podwórka pokrzywy wysokości człowieka. Ułan stracił go z oczu, ale podjechał do kępy pokrzyw i zaczął ją penetrować, używając do tego szabli. Tymczasem Rosjanin przebił się przez chaszcze do płotu, oparł na nim karabin i z odległości parunastu metrów strzelił do kawalerzysty. Z tej odległości strzał musiał być skuteczny. Ułan spadł z siodła, ale noga zaplątała się w strzemieniu. Spłoszony koń poniósł, ciągnąc martwego jeźdźca, którego głowa obijała się o ziemię aż pod las, gdzie zgrupowała się część pododdziału. Działo się to na oczach mojego Dziadka, piętnastoletniego wówczas chłopca. Rosjanie ochłonąwszy , otworzyli ogień do kawalerzystów i chociaż nie był on skuteczny, spowodował, że ułani wycofali się w kierunku, z którego przybyli. To z Dziadka opowiadań wynikało ,że w pierwszej, jesiennej fazie wojny, mimo prawie dwumiesięcznych działań wojennych, okolice Rudnika (a przynajmniej te leżące na południe od niego) nie ucierpiały drastycznie. Dopiero przyszłoroczne majowe „przepychanki” na linii Sanu spowodowały, że samo miasto jak i niektóre okoliczne wioski prawie zniknęły z powierzchni ziemi. I jeśli dziś określa się poniesione w tych zajściach straty w zabudowie Rudnika na ok. 70%, to warto wiedzieć, że z dużo mniejszych co prawda Chałupek, ocalały tylko dwa zabudowania. Reszta uległa zniszczeniu (spaleniu). O stratach w ludziach także od dziadka nie słyszałem, chociaż z jego opowiadań wynikało , że w jesieni 1914 r. przynajmniej na terenie Chałupek w wyniku działań wojennych ofiar śmiertelnych spośród mieszkańców nie było. Owszem wspominał o jednej z mieszkanek (nazwiska nie pomnę), która w wyniku ostrzału artyleryjskiego straciła oko. Okoliczności zdarzenia w skrócie były następujące: pewnego dnia Rosjanie rozpoczęli ostrzał austriackiej linii obronnej na odcinku od skarpy starorzecza do bagnistego obniżenia terenu ciągnącego się od Kopek (na wysokości ul. Podborze), do stawów przy pałacu hr. Tarnowskiego. Lotki szrapneli zaczęły spadać w centrum wsi. Mieszkańcy, o których ewakuację w jakiś bezpieczny rejon nikt nie zadbał (a oni sami nie pomyśleli o jakimś bezpiecznym azylu zapewne z racji braku doświadczeń wojennych, wynikających z faktu, że rejon ten od kilkudziesięciu lat nie był miejscem jakichkolwiek konfliktów) pozostawali we wsi. Jedyne co mogli uczynić dla własnej ochrony – to dobrze się ukryć. Szybko nauczyli się, że w razie ostrzału najlepszym schronieniem jest dobrze okryta piwnica na ziemniaki. Taki obiekt gospodarczy znajdował się z reguły w każdym obejściu. Różnice były tylko w wielkości i wynikającej z niej solidności konstrukcji. Mniej zasobne gospodarstwa dysponowały obiektami niewielkimi, wykonanymi z podręcznych materiałów takich jak słoma , żerdzie ,gałęzie i ziemia. Zasobniejsze, gromadzące więcej zimowych zapasów, były zbudowane solidniej i jako takie stanowiły bezpieczniejsze miejsce ukrycia dla ludzi. Taka solidna piwnica znajdowała się w obejściu dziadka śp. Pani Jakubiec. W niej to w opisywanym momencie schronili się jej właściciele, oraz kilka osób z pobliskich domów. Niestety, w tym przypadku schronienie okazało się za mało skuteczne. Lotka szrapnela przebiła okrywę piwnicy , w wyniku czego jedna z sąsiadek właściciela azylu straciła oko. Być może było to spowodowane jakąś miejscową słabością okrywy albo wynikło z faktu, że Rosjanie do ostrzału użyli dział większego kalibru niż zwykle (105 lub 152 mm), które strzelały pociskami wypełnionymi lotkami o większej masie, a tym samym o większej zdolności penetracji przeszkody. Takie większej średnicy lotki można było spotkać w tym rejonie jeszcze długo po wojnie. O innych ofiarach dziadek nie wspominał. Patrząc z perspektywy czasu, nie boję się twierdzić, że dziadek pamięć miał wręcz fotograficzną. Precyzyjnie umiejscawiał poległych w jesieni austriackich żołnierzy na polach przylegających do ul. Kościelnej, na jej odcinku od Chałupek do szosy prowadzącej do przeprawy przez San. W tym rejonie nie poległo wielu. Dziadek wspominał o czterech zabitych. Według jego relacji pobojowisko zaczynało się od szosy do Bielin. Tam poległa, jak mówił „ogromna ilość ludzi”. Dla rzetelności tej relacji nie mogę w tym miejscu pominąć szczegółu, o którym Dziadek opowiadał z niesmakiem a nawet bardziej z odrazą jak niesmakiem. Dotyczyło to faktu przeszukiwania poległych przez co niektórych przedsiębiorczych przedstawicieli „ ludności tubylczej”. Ten proceder nie znajdował uznania u przeważającej części społeczności, ale miał miejsce. Gdyby relacja pochodziła wyłącznie od mojego Dziadka- pewno bym jej, mimo przekonania o wiarygodności, w tym miejscu nie przedstawił. Chociaż Dziadek z nazwiska wywoływał zajmujących się tym procederem, obawiałbym się na podstawie jednego głosu publikować taką niechlubną informację. Zdecydowałem się na podanie tej wiadomości, ponieważ wiele lat po jego śmierci, w trakcie rozmowy z jednym z moich znajomych, mój rozmówca szczegółowo opisał mi sposób obszukiwania przy pomocy haczyka z drutu szyi poległego. O stosowaniu tej metody słyszał w młodości od kogoś starszego ze swej rodziny. To uwiarygodniło opowieści mojego Dziadka w stopniu pozwalającym na jej publikację. Przez pewien okres czasu zastanawiałem się dlaczego Dziadek nie opowiadał szczegółów dotyczących odległego o kilometr w linii prostej od Chałupek, a na pewno bardzo aktywnego w tamtym czasie przyczółku przy spalonym moście na Sanie. Dziś wytłumaczenie jest dla mnie proste. Nie opowiadał, bo nie był konfabulatorem. Przekazywał tylko to, co widział własnymi oczami. W czasie działań wojennych wejście w ten rejon było niemożliwe. a wgląd z daleka uniemożliwiało ukształtowanie terenu. Myślę zresztą, że to ukształtowanie terenu było ,można rzec śmiało ,zbawienne dla okolicznej ludności. Pociski wystrzelone z przyczółku, które mogłyby stanowić zagrożenie dla mieszkańców Chałupek, czy pobliskiego dworu, więzły w nieodległej skarpie. Te, które przelatywały nad jej grzbietem, przelatywały również nad tymi miejscowościami i spadały w lasach poza nimi. Nie pozostawił mi też Dziadek informacji dotyczących zdarzeń, jakie miały miejsce na tym terenie pięć miesięcy później. Przyczyna ta samo co poprzednio. Po prostu nauczeni doświadczeniem z jesieni 1914 r. mieszkańcy tego terenu, po tym jak „walec parowy” carskiej machiny wojennej po bitwie pod Gorlicami musiał włączyć wsteczny bieg (z małym przyhamowaniem na linii Sanu), nie czekali aż staną się współuczestnikami jakiejś lokalnej apokalipsy, tylko poszukali bezpieczniejszych miejsc w okolicznych lasach. Nie mogli więc być świadkami wydarzeń, do jakich na tym terenie doszło. Na ruiny i pogorzeliska swych sadyb wrócili, kiedy linia frontu przeniosła się za San.
Dla mieszkańców tej okolicy koszmar wojny dobiegł końca, za wyjątkiem tych, którzy w ciągu następnych lat trwania wojny wchodzili w wiek poborowy. Oni musieli przeżywać okropności wojny gdzieś na rubieżach Wschodniej Galicji, czy na linii frontu włosko- austriackiego. Tereny będące w jesieni roku 1914 i wiosną roku następnego polem bitwy, wymagały uporządkowania, a zniszczenia odbudowy. Nie można w tym miejscu nie wspomnieć o działaniach rządu austriackiego w tym zakresie. Do prac związanych z porządkowaniem pobojowisk zorganizowano komanda, z których część podległa Wydziałowi Grobów Wojennych Ministerstwa Wojny, zajęła się budową cmentarzy wojennych w pobliżu miejsc stoczonych walk, a inna część została wyznaczona do świadczenia pomocy w odbudowie zniszczonych w czasie walk budynków mieszkalnych. Dla rodzin pozbawionych dachu nad głową budowano wg ustalonego projektu budynki zawierające pod jednym dachem dwuizbową część mieszkalną dla ludzi i jedno oddzielone od niej sienią pomieszczenie dla inwentarza. Mieszkańcy nazywali te budynki potocznie barakami. Niektóre z nich funkcjonowały do końca lat 50- tych ubiegłego wieku. Odbudowano most na Sanie, który pełnił swą funkcję do początku lat dwudziestych, kiedy to mało profesjonalnie (najprawdopodobniej) likwidowany zator lodowy położył kres jego istnieniu. Poległych w walkach ekshumowano z ich dotychczasowych miejsc pochówku (najczęściej prowizorycznych mogił w miejscu ich śmierci lub zasypanych okopów) na rudnicki cmentarz, gdzie ich doczesne szczątki zajęły ok. 30 procent całej powierzchni cmentarza. Nie objęło to szczątków wszystkich poległych. Kilka lat temu podczas robót ziemnych przy ul. Kościelnej, przy wylocie drogi dojazdowej do przeprawy promowej natrafiono na szczątki poległego austriackiego żołnierza. Wcześniej, bo na początku lat 70- tych ub. wieku jacyś poszukiwacze skarbów, czy militariów odtworzyli na grzbiecie starorzecza w miejscu przyczółku linię okopów z 1914 r. Kości pogrzebanych w tym miejscu (na pewno nie ekshumowanych) długo walały się na powierzchni. Zmarły na dyzenterię żołnierz, o którym napisałem wcześniej, miał więcej szczęścia. Jego szczątki przeniesiono na cmentarz, gdzie jego mogiła ma godne miejsce, a przynajmniej miała je do czasu. Cóż , taka jest prawidłowość: czas i przyroda najlepiej maskują przeszłość. Jestem przekonany, że niejedne ludzkie szczątki prowizorycznie pogrzebane na tym polu bitwy, doczekają dnia Sądu Ostatecznego w miejscu swego pochówku. Wiosną 1961 r. kra lodowa utworzyła na Sanie zator na moście w Ulanowie. Przybór wody był tak duży i szybki, że tafle lodu zostały wypchnięte przez nią na brzeg na wysokość porastających go zarośli. Saperzy rozbili zator, most w Ulanowie uratowano. Niemniej nagromadzona na brzegach rzeki kra naciskając na podłoże spowodowała w wielu miejscach powyżej zatoru, znaczne osunięcie się brzegów do nurtu. Jednym z takich miejsc był rejon w odległości 50- 100 m powyżej przeprawy promowej. Na powierzchni powstałego uskoku było widać wyraźnie ślady działalności przyczółku z 1914 r. Tysiące jeśli nie dziesiątki tysięcy łusek po wystrzelonych z karabinu maszynowego nabojach, z których większość zapewne wraz z osuniętym brzegiem znalazła się w nurtach rzeki. To co zostało w ścianie uskoku z czasem pod wpływem grawitacji i opadów atmosferycznych również znalazło swe miejsce w nurcie. Resztę „zagospodarowały” kąpiące się latem w tym miejscu dzieciaki. Zapyta ktoś, dlaczego w tym miejscu piszę o takim drobiazgu? Otóż w celu uzmysłowienia ,jaką rolę we wszystkim odgrywa przypadek. Po zakończeniu działań bojowych na przełomie października i listopada 1914 r. Rosjanie przemieścili się na zachód, opuszczając pozycje nad Sanem. Wiosenny przybór wody zatopił i przykrył naniesionym mułem opuszczone stanowiska. Dlatego nie zostały oczyszczone z wartościowego mosiężnego złomu przez ówczesnych zbieraczy surowców wtórnych. Trzeba było czterdziestu siedmiu lat ,by przypadek w postaci zatoru lodowego pozwolił naocznie, choć pośrednio na podstawie tej masy wystrzelonych łusek uzmysłowić sobie , przynajmniej częściowo ,skalę wydarzeń zaistniałych w tym miejscu.
Kiedy ponad pół wieku temu jako nastoletni brzdąc, mówiąc dzisiejszym językiem „naciągałem mojego guru”, jakim był dla mnie Dziadek, na wspomnienia- nie umiałem pytać. Stąd nawet dziś, kiedy przyjdą mi na myśl tamte opowiadane historie, niejednokrotnie kołacze mi w głowie pytanie w rodzaju: skąd Dziadek np. wiedział, że Rosjanin, który zastrzelił kawalerzystę na podwórku jego ojca , był z zawodu nauczycielem z Mińska, bądź spod Mińska? Wiem, że na to, bądź podobne pytanie nigdy nie uzyskam odpowiedzi. Tak samo jak nie dowiem się nigdy, dlaczego w kontekście wierności jego relacji, pozwalał sobie na taką „grubą nieścisłość” , jaką było twierdzenie, że linia frontu na Sanie zatrzymała się na okres połowy roku. Cóż, nie wszystką wiedzę można posiąść. Czasem dotyczącą zdarzeń nie tak odległych w czasie, jak te sprzed wieku. Chciałbym np. wiedzieć, jakie zadanie wykonywał na przełomie lipca i sierpnia 1963 r. pododdział Armii Radzieckiej (ok.10 żołnierzy z trzema samochodami i składaną łodzią desantową), który biwakował w miejscu przyczółku przez okres 3- 4 dni? Czego szukali? Twierdzili, że są z jednostki topograficznej ale za wyjątkiem pływania łodzią w rejonie przeprawy promowej, nie wykonywali żadnych czynności (pomiarów) charakterystycznych dla topografów. Czy ich obecność miała związek z wydarzeniami sprzed (wtedy) pół wieku?
Nie muszę się za to zastanawiać nad sprawą rzetelności historii o „rozstrzelaniu” domu pradziadka. Historia przeze mnie opisana uwiarygodniła się ponad ćwierć wieku po tym, jak ją usłyszałem. W połowie lat osiemdziesiątych teren u podnóża skarpy starorzecza, w miejscu gdzie stał dom pradziadka ,zmienił właściciela. Nowy właściciel postanowił zmienić podmokłą łąkę w staw rybny. I zaczął zamiar realizować. Spycharki i koparka zaczęły oczyszczanie bagniska. W pewnym momencie prac lemiesz spycharki wypchnął na powierzchnię pewną ilość jednakowych kawałków drewna. Okazało się, że są to klepki, które stanowiły sobą w przeszłości beczułkę o pojemności ok. 50 l. Metalowe obręcze zjadła rdza, a elementy drewniane przetrwały. Szkoda tylko, że „małmazja” pocieszyła co najwyżej żaby i piskorze. Dwadzieścia lat później, latem 2004 r. potrzebowałem nieco piasku do tynkowania. Ponieważ cały przyległy do ul. Kościelnej teren jest jednym wielkim składem piasku budowlanego, nie musiałem daleko szukać. Na mojej posesji położonej naprzeciw miejsca, gdzie stał dom pradziadka w odległości jakichś 100 m od tego miejsca zacząłem kopać. Kiedy wykop miał około 1- 1,5 m głębokości czerpak koparki wydobył na powierzchnię aluminiową manierkę i połowę złamanego uderzeniem czerpaka bagnetu . Dalsze kopanie skutkowało wydobyciem resztek żołnierskiego pasa głównego z dość dobrze zachowaną klamrą, kompletu ładownic i resztek zbutwiałej tkaniny, kiedyś stanowiącej zapewne żołnierską czapkę oraz drugą połowę bagnetu. Wydobyłem to, co dziewięćdziesiąt lat wcześniej zakopał pradziadek. Przedstawione powyżej fakty potwierdzające prawdziwość relacji moich przodków spowodowały, że zdecydowałem się na ich upublicznienie. Zdaję sobie sprawę, że przedstawione zdarzenia i sytuacje są relacjami bardzo młodych wtedy, bo 14- 15-letnich naocznych świadków, którzy niektóre zdarzenia rozumieli nieco inaczej może, jak przedstawiają archiwalne dokumenty obu walczących z sobą wtedy stron.
CZYLI SŁÓW KILKA O DNIACH GROZY, STRACHU I ŚMIERCI
Opracował Andrzej Jamróz
Za kilka miesięcy Rudnik będzie miał możliwość „fetowania” okrągłej, bo setnej rocznicy niezbyt dla niego szczęśliwego wydarzenia, jakim była stoczona na jego przedpolach krwawa bitwa pomiędzy wojskami austriackimi i rosyjskimi. Zainteresowanie jakieś ze strony miejscowego społeczeństwa tym wydarzeniem jest, co widać chociażby po zorganizowanych sympozjach i publikacjach odnoszących się do niego na stronach internetowych. Zarówno z wypowiedzi jak i treści publikacji na temat wydarzeń z jesieni 1914, a również i wiosny roku następnego, jakie miały miejsce na terenie samego Rudnika jak i jego najbliższych okolic, wynika jednoznacznie, że stuletni okres czasu to przedział zdecydowanie za długi na możliwość wiernego odtworzenia przebiegu ówczesnych zdarzeń wyłącznie, w oparciu o ludzką pamięć i ustny przekaz informacji. Dlaczego tak twierdzę? Otóż, dlatego, że opublikowane materiały oparte na wcześniejszych publikacjach, są z historycznego punktu widzenia miejscami mało czytelne, a nawet chciałoby się rzec nierzetelne. Daleki jestem w tym miejscu o posądzanie ich Autorów o działanie w złej woli tj. chęci wprowadzenia odbiorcy przekazywanej mu wiedzy w błąd. Zdaję sobie sprawę z faktu, że wydarzenia lat 1914-1918 w zakresie militarnym nie dotyczyły Polski, bo jako strona walcząca Polska nie istniała. Istniała tylko polska nacja, której zadaniem było dostarczenie wymaganej daniny krwi i mięsa armatniego oraz pracy rąk dla wspomożenia wysiłku wojennego, walczących między sobą i o swoje interesy zaborców. Stąd brak polskich materiałów źródłowych z tamtego okresu, a jeśli dołożymy do tego pół wieku „poprawności politycznej” większości historyków, to tę nieczytelność czy nawet nierzetelność, da się łatwo wytłumaczyć, a nawet usprawiedliwić. Przechodząc do rzeczy: jedna z publikacji internetowych zawiera twierdzenie, jakoby jesienią 1914 roku wojska austriackie pod Rudnikiem zamierzały sforsować San i wkroczyć na teren Rosji. Nic bardziej błędnego.
Austriacy w tym rejonie byli na prawym brzegu Sanu począwszy od m. Kamionka do m. Chwałowice na głębokość do piętnastu kilometrów, bo tak przebiegała wówczas granica austriacko- rosyjska. Mało tego, od początku sierpnia 1914 r. Austriacy wykorzystali ten rejon, jako miejsce koncentracji części swoich wojsk pod potrzeby wykonanego w drugiej połowie sierpnia uderzenia wyprzedzającego w kierunku północno- wschodnim. Jednym z elementów ułatwiających tę operację była budowa mostu na Sanie w miejscu dotychczasowej przeprawy promowej w Chałupkach. Przegrana bitwa 1 i 4 Armii austriackiej pod Lublinem mimo wcześniejszych wygranych w trzeciej dekadzie sierpnia pod Kraśnikiem, Komarowem i Krasnystawem zmusiły wojska austriackie do wycofania się na zachód i zorganizowania obrony na linii naturalnej przeszkody terenowej, jaką był San. Do 11 września 1914 r. linia frontu cofnęła się spod Lublina i zatrzymała na Sanie. Pobliskie mosty w Zarzeczu jak i ten nowo wybudowany w Chałupkach wycofujące się wojska spaliły. Pozostały jednak słupy podporowe, które ułatwiły Rosjanom postępującym za cofającymi się Austriakami przedarcie się na lewy brzeg rzeki i uchwycenie przyczółków w obu wcześniej wymienionych miejscach. Te dwa przyczółki najpewniej były przyczyną, dla której Rosjanie wybrali rejon Rudnika na miejsce przełamania linii frontu- a nie jak twierdzi autor innej publikacji- bliskość dużego kompleksu leśnego na lewym brzegu rzeki. Dla pełniejszego zrozumienia- dla nacierającej dużej, regularnej armii, jaką w tym przypadku była armia rosyjska, kompleks leśny jest przeszkodą z racji ograniczenia możliwości manewru, rozwinięcia szyku bojowego, aprowizacji itp. Kompleks leśny jest sprzyjającym elementem pola bitwy, ale w obronie bądź wojnie partyzanckiej.
Zorganizowana przez Austriaków linia obronna w tym rejonie opierała się głównie na dużej naturalnej przeszkodzie wodnej, jaką był San, z reguły po jesiennych opadach głęboki i niebezpieczny. Istotnych umocnień fortyfikacyjnych nie było. W dolinie Sanu, bliżej brzegu wykonano pewną ilość schronów drewniano- ziemnych, nazywanych przez ludność miejscową z niemiecka „dekunkami”. Niektóre z nich istniały do końca II Wojny Światowej. Za schronami, u podnóża skarpy starorzecza ustawiono zasieki z drutu kolczastego. Na ich resztki znajdujące się w miejscach podmokłych i zarośniętych chaszczami można natknąć się jeszcze dziś. Napisałem „resztki”, dlatego, że większość materiału, z którego wykonane były zasieki, po zakończeniu działań bojowych została przez miejscowych mieszkańców wykorzystana do budowy ogrodzeń przeważnie pól i pastwisk. Na grzbiecie skarpy, a w miejscach odsłoniętych na jej stoku wykonano linię okopów, która w odstępach również wyposażona była w schrony drewniano - ziemne. Jak z tego widać linia obrony nie była głęboka, co może świadczyć o tym, że Austriacy bądź nie mieli czasu na budowę solidniejszej, bądź ich plany wojenne nie przewidywały dłuższej jej obrony. Na południe od Rudnika linia okopów przebiegała grzbietem skarpy (wyłączywszy rejon przyczółku, gdzie odchodziła na odległość ok. 200- 300m) w kierunku południowym od Rudnika na odległość ok. 300 m za ostatni dom Chałupek, gdzie skręcała na południowy zachód pod ścianę lasu a stamtąd w kierunku m. Tarnogóra. Pozycje na tej linii obrony zajęli Węgrzy. Obrońcy Sanu mogli liczyć na wsparcie artylerii, której stanowiska znajdowały się w rejonie m. Groble. Należy przy tym powiedzieć, że artyleria austriacka w jesieni 1914 r. nie była zbyt aktywna na tym odcinku. Z tego co mi wiadomo , tylko jeden raz bateria 75 mm armat nocą zajęła stanowiska na ścianie lasu ok. 500 m na południe od pałacu hr. Tarnowskiego i o wschodzie słońca dziesięcioma salwami ostrzelała ogniem na wprost stanowiska artylerii rosyjskiej na tzw. Górze Krzeszowskiej, po czym wycofała się do miejsca stałej dyslokacji. Rosjanie w tym przypadku nie ripostowali. Reagowali natomiast błyskawicznie na balon obserwacyjny artylerzystów austriackich i jeśli ten tylko ukazał się ponad lasem, rosyjskie szrapnele każdorazowo natychmiast zmuszały go do lądowania.
Prawy brzeg Sanu obsadziła piechota rosyjska i wspierające ją jednostki artylerii, które zajęły pozycje na wyniosłości terenowej stanowiącej sobą koniec Wyżyny Lubelskiej w rejonie m. Krzeszów. Ulokowane na stanowiskach położonych ok. 60 m ponad płaszczyzną lewego brzegu rzeki 76 i 105 mm działa, mając bezpośredni wgląd w teren lewego brzegu rzeki aż poza przyczółek w Zarzeczu, dawały się mocno we znaki jego obrońcom. Ciekawostką w tym miejscu jest fakt, że bateria rosyjskiej artylerii na Górze Krzeszowskiej była wyposażona w reflektor pozwalający oświetlić teren w zasięgu ognia bezpośredniego jej dział. Ciekawostką o tyle, że tego typu urządzenia jak reflektory weszły powszechnie na wyposażenie wojsk stricte, jako sprzęt przeciwlotniczy dopiero po doświadczeniach I Wojny Światowej. Faktem jest, co prawda, przypadek powszechnie znany, wykorzystania przez Rosjan takiego sprzętu 30 lat później w identyczny sposób jak wykorzystywali go w Krzeszowie, chociaż w innym celu, bo do oślepienia przeciwnika podczas przełamania linii obrony niemieckiej na Odrze pod Kostrzyniem. Przez okres miesiąca od czasu ustalenia się linii obrony nie dało się zaobserwować istotnych ruchów wojska po obu stronach, poza pojedynczymi ekscesami na tym terenie. Jednym z nich było zdarzenie, w którym moi pradziadkowie stracili dom. Było to pierwsze zabudowanie w Chałupkach „rozstrzelane” przez rosyjską artylerię w czasie tej wojny. Historia wygląda następująco. Dom pradziadków był ostatnim zabudowaniem Chałupek /patrząc w kierunku Kopek/ przy dzisiejszej ul. Kościelnej, usytuowanym tuż przy grzbiecie skarpy starorzecza Sanu. Okopy w tym miejscu przebiegały skrajem jego podwórka. Na przełomie września i października zdarzyło się, że jeden z żołnierzy zajmujących umocnienia, zachorował na dyzenterię i zmarł. Koledzy postanowili go pogrzebać. Ponieważ warunki uniemożliwiały pochówek na cmentarzu, postanowili pochować zmarłego na pobliskim polu, przeznaczając na grób jeden z pobliskich niewykorzystywanych okopów, co w warunkach wojny jest normą. W tym celu przynieśli zmarłego do domu pradziadka i zdjąwszy z niego oporządzenie ułożyli na zdjętych wcześniej drzwiach wejściowych do domu. Następnie przenieśli zwłoki na miejsce pochówku i tam pogrzebali. Nie przewidzieli tylko, że zasłona drzew porastających skarpę nie jest wystarczająco szczelna, by zapewnić im pełne maskowanie. Skutek był natychmiastowy. Rosyjski obserwator zauważył grupę żołnierzy na otwartym terenie i bateria otworzyła ogień. Ponieważ wcześniej ten rejon nie był pod ostrzałem artyleryjskim i armaty nie były wstrzelane, pierwszy szrapnel przeleciał nad grupą żołnierzy i rozerwał się za nimi nie czyniąc żadnych szkód. Uczestnicy pochówku nie czekali na następny i nie kończąc obrzędu, uciekli do okopu w pobliżu zabudowań pradziadka. Być może ze stanowiska obserwacyjnego wyglądało, że uciekli do domu. Kolejny więc pocisk, tym razem odłamkowo- burzący, był wymierzony w dom. Na szczęście chybił, a pradziadek znajdujący się wraz z żoną i czwórką dzieci wewnątrz domu, nakazał żonie z dziećmi ukryć się w piwnicy na ziemniaki znajdującej się na podwórku a sam zajął się ratowaniem tego, co mogło być najbardziej przydatne. Kolejny pocisk trafił w budynek, który natychmiast się zapalił. Prababka poczuła się już wdową, kiedy w drzwiach błyskawicznie rozpalającego się domu ukazał się jej mąż z jakimiś pierzynami. Osmolony ale cały i zdrowy. Miał szczęście - lub jak mówią inni - Opatrzność tak chciała. W chwili wybuchu pocisku był w innej izbie i ściana osłoniła go od fali uderzeniowej i odłamków. Rosyjski artylerzysta jeszcze parę razy wystrzeli w kierunku płonącego domu i zapewne, nie widząc żadnego ruchu , przerwał ostrzał. W tym miejscu należy zwrócić uwagę na pewien z pozoru nieistotny szczegół. Kiedy koledzy zmarłego dokonywali jego pochówku, pradziadek zdjęte i pozostawione oporządzenie zmarłego /pas główny z ładownicami i bagnetem, manierkę i chyba czapkę / jako że pochodziły od zmarłego na chorobę zakaźną- a w domu były dzieci, wyniósł na podwórko. Po utracie domu rodzina pradziadka przez okres około miesiąca koczowała w ocalałych zabudowaniach gospodarczych. Nadchodziła zima, której w takich warunkach z małymi dziećmi, nie było szans przetrwać. W ostatnich dniach października Rosjanie przełamali obronę austriacką i zajęli tereny na lewym brzegu Sanu. Austriacy (a właściwie z tego odcinka frontu Węgrzy) wycofali się na zachód, niszcząc uprzednio wszelkie mienie wojskowe, którego nie byli w stanie ewakuować. Stąd np. jeszcze w końcu lat pięćdziesiątych spotykałem osobiście w miejscach wydobywania piasku budowlanego, w których w 1914 r. były schrony, puszki od konserw – widać, że nie otwierane, a tylko w jednym miejscu przebite nożem, czy bagnetem. Były tego znaczne ilości. Pradziadek także długo po wojnie miał za złe Węgrom, że „zmarnotrawili” beczułkę wina, topiąc ją w pobliskim bagnie, zamiast pozostawić np. dla ukojenia jego skołatanego ducha. Na pewno nie pozwoliłby się zmarnować smakowitej jak powiadał „małmazji”. W przeciwieństwie do pozostawionego oporządzenia zmarłego żołnierza, którego pogrzeb stał się przyczyną jego kłopotów. Taki sprzęt w dodatku po zapowietrzonym nie był mu potrzebny. Zebrał go więc, wrzucił do pobliskiego okopu i przysypał ziemią. Po wejściu, a właściwie po przejściu Rosjan pradziadek domówił się z krewnymi gdzieś w Łętowni i zgodzili się oni przyjąć jego rodzinę na czas zimy do siebie. Na „stare śmiecie” wrócili po odbiciu tych terenów przez Austriaków w połowie następnego roku.
Inne zdarzenie z tamtego czasu. Już po pożarze domu pradziadków , wczesnym jesiennym wieczorem ale po zmroku, z lasu przy drodze z Grobel do Chałupek, woźnica dowoził posiłek wieczorny dla żołnierzy w okopach. Prawdopodobnie zamierzał rozpocząć wydawanie strawy od najbardziej odległego miejsca podlegającego mu odcinka linii frontu, czyli od okopów biegnących od drogi (dziś ul. Kościelnej) w kierunku południowo- zachodnim. Był bezksiężycowy wieczór. Na froncie panował spokój. Słychać było tylko skrzypienie kół przejeżdżającej kuchni. Kuchnia minęła pradziadkowe pogorzelisko i zbliżała się do załamania linii okopów. Około 100 m od celu kuchnia musiała pokonać parędziesiątmetrowy odcinek, który nie był osłonięty przez porastające skarpę zarośla. Kiedy kuchnia dotarła do tego miejsca, na Górze Krzeszowskiej zapalił się reflektor i jego światło oświetliło jadący pojazd. Woźnica nie stracił głowy. Błyskawicznie wyprzągł konie i pobiegł z nimi w kierunku najbliższego okopu. Z krzeszowskiego wzgórza padł tylko jeden strzał. Wystarczył, by z kuchni uczynić trochę porozrzucanego po drodze i pobliskim polu szmelcu. Woźnica i konie ocalały. Uciechę z tego zdarzenia przez kilka następnych dni miały sroki i wrony, którym widocznie smakowała kasza z wojskowego kotła, znajdowana przez nie nawet na gałęziach przydrożnych sosen. Tylko tkwiący w okopach żołnierze nie mieli powodów do radości. Tę noc przyszło im spędzić z pustymi żołądkami. Jedyne co mogło ich pewno pocieszać, to fakt, że ich kolega i konie przeżyli. Świadkowie tego zdarzenia tłumacząc jego przyczynę, utrzymywali, że powodem wykrycia przejeżdżającej kuchni, były jej skrzypiące koła. Być może wersja taka została przejęta od żołnierzy broniących tego odcinka frontu. Nie bardzo jestem skłonny z nią się zgodzić. Uważam, że nawet najbardziej skrzypiącego, żelaznego wozu w najcichszą noc nikt nie usłyszy z odległości ok. 4 km. Bardziej jestem skłonny przypuszczać, że Rosjanie w nadsańskich zaroślach na bronionym przez Austriaków brzegu mieli obserwatora artyleryjskiego, wskazującego cele i ich pozycję. Nie świadczyłoby to dobrze o skuteczności obrony ale uzasadniałoby przyjętą teorię „skrzypiących kół”. Każda inna wersja mniej lub bardziej wskazująca na obecność obserwatora, wymuszałaby konieczność patrolowania przedpola pod lufami wrogich dział, na co zapewne żaden z obrońców nie miał najmniejszej ochoty. Parę tygodni później 18 października rosyjska artyleria rozpoczęła silny ostrzał rejonu przed przyczółkiem w okolicy spalonego mostu i linii austriackiej obrony na skarpie, od przyczółku w kierunku Rudnika. Pod osłoną tego ognia , a także nadrzecznych zarośli, wykorzystując zbudowany w odległości ok. 500 m poniżej pozycji przyczółku lekki, bo wykonany z lin i skóry most, Rosjanie rozpoczęli przerzut swoich oddziałów na lewy brzeg rzeki. Zanim Austriacy zorientowali się w sytuacji, na lewym brzegu znalazła się taka ilość rosyjskich żołnierzy, że możliwe było rozpoczęcie przez nich natarcia. Dowodzący na tym odcinku Austriakami uznał za najwłaściwsze zduszenie rosyjskiego natarcia w zarodku i zepchnięcie atakujących Rosjan do rzeki. Nakazał więc wykonanie kontrataku. Nie było to zadanie łatwe biorąc pod uwagę fakt , że grupujące się do przeciwnatarcia oddziały były narażone z prawej flanki na ogień artylerii z rejonu Krzeszowa i karabinów maszynowych ulokowanych na przyczółku. Sytuację łagodził nieco zarys linii skarpy starorzecza, tworzący prawie naprzeciwko rosyjskiego ześrodkowania oddziałów rodzaj zatoki, której lewy (południowy) brzeg stanowił do pewnego momentu osłonę Austriaków przed pociskami przeciwnika z flanki. Kontrnatarcie austriackie wyszło z zakola starorzecza z miejsca gdzie dziś są stawy rybne i ślady dworskiego sadu. Był późny księżycowy wieczór, kiedy dwia wrogie ugrupowania spotkały się z sobą oko w oko pośrodku dworskich pól tzw. „Płytkiego”. Artyleria rosyjska w obawie o swoich, zmniejszyła nasilenie ognia, jednocześnie przenosząc go bardziej na południowy zachód ,zapewne w celu utrudnienia dojścia posiłkom przeciwnika. Rzadziej strzelały karabiny maszynowe na przyczółku. Mieszkańcy pobliskich Chałupek słyszeli najpierw przeciągłe rosyjskie „ uraa” a po nim jakieś, jak to określał mój Dziadek węgierskie „hałłakowanie”. Strzały karabinowe prawie umilkły, dystans między walczącymi był za mały, wywiązała się walka wręcz. Po zalanej bladym światłem księżyca podrudnickiej przestrzeni, daleko niosły się odgłosy zarówno bólu, jak agresji uczestników wyrzynających się nawzajem stron. Dochodził do tego jeszcze szczęk oręża, czyniąc w sumie przerażającą wrzawę wojenną budzącą grozę i strach mieszkańców całej okolicy. Walka nie trwała długo. Przed północą odgłosy bitwy umilkły. Ranek odsłonił jej przerażający efekt. Kilka tysięcy martwych ciał spoczywało w miejscu wczorajszej batalii i w najbliższej jej okolicy. Największe ich skupisko znajdowało się w miejscu starcia na białą broń. Austriacy okazali się za słabi, by wytrzymać napór „rosyjskiego walca parowego”. Ulegli i musieli się wycofać. Okolicę pola walki opanowali Rosjanie mimo pewnego chaosu nieuniknionego raczej w takich sytuacjach. Dla przykładu: następnego dnia po bitwie, od wczesnych godzin rannych rejon Chałupek penetrowali rosyjscy żołnierze. Nie jakieś tam zwarte oddziały ale grupki po kilku bądź kilkunastu żołnierzy. Zdarzyło się, że jeden z takiej grupki przepatrywał podwórko ojca mojego Dziadka. kiedy drogą od strony Grobel do Chałupek wjechał pododdział kawalerii austriackiej w sile ok.20 ludzi. Trudno dziś określić, czy kawalerzyści wykonywali jakąś funkcję zwiadowczą, czy nie wiedzieli, że Rosjanie przełamali front, czy po prostu zbłądzili. W każdym razie wjechali między rosyjskich żołnierzy. Ci ostatni w pierwszej chwili ukryli się, gdzie który mógł. Buszujący po podwórku pradziadka za późno zauważył kawalerzystów. Chwilę wcześniej sam został zauważony. Jeden z ułanów skręcił z drogi w jego kierunku. Rosjanin nie mając innej możliwości, czmychnął w rosnące w rogu podwórka pokrzywy wysokości człowieka. Ułan stracił go z oczu, ale podjechał do kępy pokrzyw i zaczął ją penetrować, używając do tego szabli. Tymczasem Rosjanin przebił się przez chaszcze do płotu, oparł na nim karabin i z odległości parunastu metrów strzelił do kawalerzysty. Z tej odległości strzał musiał być skuteczny. Ułan spadł z siodła, ale noga zaplątała się w strzemieniu. Spłoszony koń poniósł, ciągnąc martwego jeźdźca, którego głowa obijała się o ziemię aż pod las, gdzie zgrupowała się część pododdziału. Działo się to na oczach mojego Dziadka, piętnastoletniego wówczas chłopca. Rosjanie ochłonąwszy , otworzyli ogień do kawalerzystów i chociaż nie był on skuteczny, spowodował, że ułani wycofali się w kierunku, z którego przybyli. To z Dziadka opowiadań wynikało ,że w pierwszej, jesiennej fazie wojny, mimo prawie dwumiesięcznych działań wojennych, okolice Rudnika (a przynajmniej te leżące na południe od niego) nie ucierpiały drastycznie. Dopiero przyszłoroczne majowe „przepychanki” na linii Sanu spowodowały, że samo miasto jak i niektóre okoliczne wioski prawie zniknęły z powierzchni ziemi. I jeśli dziś określa się poniesione w tych zajściach straty w zabudowie Rudnika na ok. 70%, to warto wiedzieć, że z dużo mniejszych co prawda Chałupek, ocalały tylko dwa zabudowania. Reszta uległa zniszczeniu (spaleniu). O stratach w ludziach także od dziadka nie słyszałem, chociaż z jego opowiadań wynikało , że w jesieni 1914 r. przynajmniej na terenie Chałupek w wyniku działań wojennych ofiar śmiertelnych spośród mieszkańców nie było. Owszem wspominał o jednej z mieszkanek (nazwiska nie pomnę), która w wyniku ostrzału artyleryjskiego straciła oko. Okoliczności zdarzenia w skrócie były następujące: pewnego dnia Rosjanie rozpoczęli ostrzał austriackiej linii obronnej na odcinku od skarpy starorzecza do bagnistego obniżenia terenu ciągnącego się od Kopek (na wysokości ul. Podborze), do stawów przy pałacu hr. Tarnowskiego. Lotki szrapneli zaczęły spadać w centrum wsi. Mieszkańcy, o których ewakuację w jakiś bezpieczny rejon nikt nie zadbał (a oni sami nie pomyśleli o jakimś bezpiecznym azylu zapewne z racji braku doświadczeń wojennych, wynikających z faktu, że rejon ten od kilkudziesięciu lat nie był miejscem jakichkolwiek konfliktów) pozostawali we wsi. Jedyne co mogli uczynić dla własnej ochrony – to dobrze się ukryć. Szybko nauczyli się, że w razie ostrzału najlepszym schronieniem jest dobrze okryta piwnica na ziemniaki. Taki obiekt gospodarczy znajdował się z reguły w każdym obejściu. Różnice były tylko w wielkości i wynikającej z niej solidności konstrukcji. Mniej zasobne gospodarstwa dysponowały obiektami niewielkimi, wykonanymi z podręcznych materiałów takich jak słoma , żerdzie ,gałęzie i ziemia. Zasobniejsze, gromadzące więcej zimowych zapasów, były zbudowane solidniej i jako takie stanowiły bezpieczniejsze miejsce ukrycia dla ludzi. Taka solidna piwnica znajdowała się w obejściu dziadka śp. Pani Jakubiec. W niej to w opisywanym momencie schronili się jej właściciele, oraz kilka osób z pobliskich domów. Niestety, w tym przypadku schronienie okazało się za mało skuteczne. Lotka szrapnela przebiła okrywę piwnicy , w wyniku czego jedna z sąsiadek właściciela azylu straciła oko. Być może było to spowodowane jakąś miejscową słabością okrywy albo wynikło z faktu, że Rosjanie do ostrzału użyli dział większego kalibru niż zwykle (105 lub 152 mm), które strzelały pociskami wypełnionymi lotkami o większej masie, a tym samym o większej zdolności penetracji przeszkody. Takie większej średnicy lotki można było spotkać w tym rejonie jeszcze długo po wojnie. O innych ofiarach dziadek nie wspominał. Patrząc z perspektywy czasu, nie boję się twierdzić, że dziadek pamięć miał wręcz fotograficzną. Precyzyjnie umiejscawiał poległych w jesieni austriackich żołnierzy na polach przylegających do ul. Kościelnej, na jej odcinku od Chałupek do szosy prowadzącej do przeprawy przez San. W tym rejonie nie poległo wielu. Dziadek wspominał o czterech zabitych. Według jego relacji pobojowisko zaczynało się od szosy do Bielin. Tam poległa, jak mówił „ogromna ilość ludzi”. Dla rzetelności tej relacji nie mogę w tym miejscu pominąć szczegółu, o którym Dziadek opowiadał z niesmakiem a nawet bardziej z odrazą jak niesmakiem. Dotyczyło to faktu przeszukiwania poległych przez co niektórych przedsiębiorczych przedstawicieli „ ludności tubylczej”. Ten proceder nie znajdował uznania u przeważającej części społeczności, ale miał miejsce. Gdyby relacja pochodziła wyłącznie od mojego Dziadka- pewno bym jej, mimo przekonania o wiarygodności, w tym miejscu nie przedstawił. Chociaż Dziadek z nazwiska wywoływał zajmujących się tym procederem, obawiałbym się na podstawie jednego głosu publikować taką niechlubną informację. Zdecydowałem się na podanie tej wiadomości, ponieważ wiele lat po jego śmierci, w trakcie rozmowy z jednym z moich znajomych, mój rozmówca szczegółowo opisał mi sposób obszukiwania przy pomocy haczyka z drutu szyi poległego. O stosowaniu tej metody słyszał w młodości od kogoś starszego ze swej rodziny. To uwiarygodniło opowieści mojego Dziadka w stopniu pozwalającym na jej publikację. Przez pewien okres czasu zastanawiałem się dlaczego Dziadek nie opowiadał szczegółów dotyczących odległego o kilometr w linii prostej od Chałupek, a na pewno bardzo aktywnego w tamtym czasie przyczółku przy spalonym moście na Sanie. Dziś wytłumaczenie jest dla mnie proste. Nie opowiadał, bo nie był konfabulatorem. Przekazywał tylko to, co widział własnymi oczami. W czasie działań wojennych wejście w ten rejon było niemożliwe. a wgląd z daleka uniemożliwiało ukształtowanie terenu. Myślę zresztą, że to ukształtowanie terenu było ,można rzec śmiało ,zbawienne dla okolicznej ludności. Pociski wystrzelone z przyczółku, które mogłyby stanowić zagrożenie dla mieszkańców Chałupek, czy pobliskiego dworu, więzły w nieodległej skarpie. Te, które przelatywały nad jej grzbietem, przelatywały również nad tymi miejscowościami i spadały w lasach poza nimi. Nie pozostawił mi też Dziadek informacji dotyczących zdarzeń, jakie miały miejsce na tym terenie pięć miesięcy później. Przyczyna ta samo co poprzednio. Po prostu nauczeni doświadczeniem z jesieni 1914 r. mieszkańcy tego terenu, po tym jak „walec parowy” carskiej machiny wojennej po bitwie pod Gorlicami musiał włączyć wsteczny bieg (z małym przyhamowaniem na linii Sanu), nie czekali aż staną się współuczestnikami jakiejś lokalnej apokalipsy, tylko poszukali bezpieczniejszych miejsc w okolicznych lasach. Nie mogli więc być świadkami wydarzeń, do jakich na tym terenie doszło. Na ruiny i pogorzeliska swych sadyb wrócili, kiedy linia frontu przeniosła się za San.
Dla mieszkańców tej okolicy koszmar wojny dobiegł końca, za wyjątkiem tych, którzy w ciągu następnych lat trwania wojny wchodzili w wiek poborowy. Oni musieli przeżywać okropności wojny gdzieś na rubieżach Wschodniej Galicji, czy na linii frontu włosko- austriackiego. Tereny będące w jesieni roku 1914 i wiosną roku następnego polem bitwy, wymagały uporządkowania, a zniszczenia odbudowy. Nie można w tym miejscu nie wspomnieć o działaniach rządu austriackiego w tym zakresie. Do prac związanych z porządkowaniem pobojowisk zorganizowano komanda, z których część podległa Wydziałowi Grobów Wojennych Ministerstwa Wojny, zajęła się budową cmentarzy wojennych w pobliżu miejsc stoczonych walk, a inna część została wyznaczona do świadczenia pomocy w odbudowie zniszczonych w czasie walk budynków mieszkalnych. Dla rodzin pozbawionych dachu nad głową budowano wg ustalonego projektu budynki zawierające pod jednym dachem dwuizbową część mieszkalną dla ludzi i jedno oddzielone od niej sienią pomieszczenie dla inwentarza. Mieszkańcy nazywali te budynki potocznie barakami. Niektóre z nich funkcjonowały do końca lat 50- tych ubiegłego wieku. Odbudowano most na Sanie, który pełnił swą funkcję do początku lat dwudziestych, kiedy to mało profesjonalnie (najprawdopodobniej) likwidowany zator lodowy położył kres jego istnieniu. Poległych w walkach ekshumowano z ich dotychczasowych miejsc pochówku (najczęściej prowizorycznych mogił w miejscu ich śmierci lub zasypanych okopów) na rudnicki cmentarz, gdzie ich doczesne szczątki zajęły ok. 30 procent całej powierzchni cmentarza. Nie objęło to szczątków wszystkich poległych. Kilka lat temu podczas robót ziemnych przy ul. Kościelnej, przy wylocie drogi dojazdowej do przeprawy promowej natrafiono na szczątki poległego austriackiego żołnierza. Wcześniej, bo na początku lat 70- tych ub. wieku jacyś poszukiwacze skarbów, czy militariów odtworzyli na grzbiecie starorzecza w miejscu przyczółku linię okopów z 1914 r. Kości pogrzebanych w tym miejscu (na pewno nie ekshumowanych) długo walały się na powierzchni. Zmarły na dyzenterię żołnierz, o którym napisałem wcześniej, miał więcej szczęścia. Jego szczątki przeniesiono na cmentarz, gdzie jego mogiła ma godne miejsce, a przynajmniej miała je do czasu. Cóż , taka jest prawidłowość: czas i przyroda najlepiej maskują przeszłość. Jestem przekonany, że niejedne ludzkie szczątki prowizorycznie pogrzebane na tym polu bitwy, doczekają dnia Sądu Ostatecznego w miejscu swego pochówku. Wiosną 1961 r. kra lodowa utworzyła na Sanie zator na moście w Ulanowie. Przybór wody był tak duży i szybki, że tafle lodu zostały wypchnięte przez nią na brzeg na wysokość porastających go zarośli. Saperzy rozbili zator, most w Ulanowie uratowano. Niemniej nagromadzona na brzegach rzeki kra naciskając na podłoże spowodowała w wielu miejscach powyżej zatoru, znaczne osunięcie się brzegów do nurtu. Jednym z takich miejsc był rejon w odległości 50- 100 m powyżej przeprawy promowej. Na powierzchni powstałego uskoku było widać wyraźnie ślady działalności przyczółku z 1914 r. Tysiące jeśli nie dziesiątki tysięcy łusek po wystrzelonych z karabinu maszynowego nabojach, z których większość zapewne wraz z osuniętym brzegiem znalazła się w nurtach rzeki. To co zostało w ścianie uskoku z czasem pod wpływem grawitacji i opadów atmosferycznych również znalazło swe miejsce w nurcie. Resztę „zagospodarowały” kąpiące się latem w tym miejscu dzieciaki. Zapyta ktoś, dlaczego w tym miejscu piszę o takim drobiazgu? Otóż w celu uzmysłowienia ,jaką rolę we wszystkim odgrywa przypadek. Po zakończeniu działań bojowych na przełomie października i listopada 1914 r. Rosjanie przemieścili się na zachód, opuszczając pozycje nad Sanem. Wiosenny przybór wody zatopił i przykrył naniesionym mułem opuszczone stanowiska. Dlatego nie zostały oczyszczone z wartościowego mosiężnego złomu przez ówczesnych zbieraczy surowców wtórnych. Trzeba było czterdziestu siedmiu lat ,by przypadek w postaci zatoru lodowego pozwolił naocznie, choć pośrednio na podstawie tej masy wystrzelonych łusek uzmysłowić sobie , przynajmniej częściowo ,skalę wydarzeń zaistniałych w tym miejscu.
Kiedy ponad pół wieku temu jako nastoletni brzdąc, mówiąc dzisiejszym językiem „naciągałem mojego guru”, jakim był dla mnie Dziadek, na wspomnienia- nie umiałem pytać. Stąd nawet dziś, kiedy przyjdą mi na myśl tamte opowiadane historie, niejednokrotnie kołacze mi w głowie pytanie w rodzaju: skąd Dziadek np. wiedział, że Rosjanin, który zastrzelił kawalerzystę na podwórku jego ojca , był z zawodu nauczycielem z Mińska, bądź spod Mińska? Wiem, że na to, bądź podobne pytanie nigdy nie uzyskam odpowiedzi. Tak samo jak nie dowiem się nigdy, dlaczego w kontekście wierności jego relacji, pozwalał sobie na taką „grubą nieścisłość” , jaką było twierdzenie, że linia frontu na Sanie zatrzymała się na okres połowy roku. Cóż, nie wszystką wiedzę można posiąść. Czasem dotyczącą zdarzeń nie tak odległych w czasie, jak te sprzed wieku. Chciałbym np. wiedzieć, jakie zadanie wykonywał na przełomie lipca i sierpnia 1963 r. pododdział Armii Radzieckiej (ok.10 żołnierzy z trzema samochodami i składaną łodzią desantową), który biwakował w miejscu przyczółku przez okres 3- 4 dni? Czego szukali? Twierdzili, że są z jednostki topograficznej ale za wyjątkiem pływania łodzią w rejonie przeprawy promowej, nie wykonywali żadnych czynności (pomiarów) charakterystycznych dla topografów. Czy ich obecność miała związek z wydarzeniami sprzed (wtedy) pół wieku?
Nie muszę się za to zastanawiać nad sprawą rzetelności historii o „rozstrzelaniu” domu pradziadka. Historia przeze mnie opisana uwiarygodniła się ponad ćwierć wieku po tym, jak ją usłyszałem. W połowie lat osiemdziesiątych teren u podnóża skarpy starorzecza, w miejscu gdzie stał dom pradziadka ,zmienił właściciela. Nowy właściciel postanowił zmienić podmokłą łąkę w staw rybny. I zaczął zamiar realizować. Spycharki i koparka zaczęły oczyszczanie bagniska. W pewnym momencie prac lemiesz spycharki wypchnął na powierzchnię pewną ilość jednakowych kawałków drewna. Okazało się, że są to klepki, które stanowiły sobą w przeszłości beczułkę o pojemności ok. 50 l. Metalowe obręcze zjadła rdza, a elementy drewniane przetrwały. Szkoda tylko, że „małmazja” pocieszyła co najwyżej żaby i piskorze. Dwadzieścia lat później, latem 2004 r. potrzebowałem nieco piasku do tynkowania. Ponieważ cały przyległy do ul. Kościelnej teren jest jednym wielkim składem piasku budowlanego, nie musiałem daleko szukać. Na mojej posesji położonej naprzeciw miejsca, gdzie stał dom pradziadka w odległości jakichś 100 m od tego miejsca zacząłem kopać. Kiedy wykop miał około 1- 1,5 m głębokości czerpak koparki wydobył na powierzchnię aluminiową manierkę i połowę złamanego uderzeniem czerpaka bagnetu . Dalsze kopanie skutkowało wydobyciem resztek żołnierskiego pasa głównego z dość dobrze zachowaną klamrą, kompletu ładownic i resztek zbutwiałej tkaniny, kiedyś stanowiącej zapewne żołnierską czapkę oraz drugą połowę bagnetu. Wydobyłem to, co dziewięćdziesiąt lat wcześniej zakopał pradziadek. Przedstawione powyżej fakty potwierdzające prawdziwość relacji moich przodków spowodowały, że zdecydowałem się na ich upublicznienie. Zdaję sobie sprawę, że przedstawione zdarzenia i sytuacje są relacjami bardzo młodych wtedy, bo 14- 15-letnich naocznych świadków, którzy niektóre zdarzenia rozumieli nieco inaczej może, jak przedstawiają archiwalne dokumenty obu walczących z sobą wtedy stron.
INFORMACJE:
Zapraszamy do obejrzenia relacji z premiery filmu "Bitwa Rudnicka".
!!!
W niedzielę 26.10.2014 r.
o godz. 19:05
Polskie Radio Rzeszów
nada 40 minutową audycję
pt. „Bitwa Rudnicka”
W ramach cyklu „Studio dokumentu”
o godz. 19:05
Polskie Radio Rzeszów
nada 40 minutową audycję
pt. „Bitwa Rudnicka”
W ramach cyklu „Studio dokumentu”
!!!
Zapraszamy do obejrzenia zdjęć z uroczystych obchodów Setnej Rocznicy Bitwy Rudnickiej. Niebawem opublikowana zostanie relacja z tego wydarzenia.

100. Rocznicy
Bitwy Rudnickiej

"BITWA RUDNICKA 1914
Kontrofensywa austro-węgierska na terenach gminy Rudnik nad Sanem
od 14 października do 4 listopada 1914r.
W związku z licznymi pytaniami informujemy,
że drugie wydanie książki
będzie do nabycia
w siedzibie Towarzystwa Miłośników Ziemi Rudnickiej
od 18go października
2014 r.
Zapraszamy do przeczytania artykułu autorstwa Pana Andrzeja Jamróza OBRAZKI Z ŻYCIA NA LINII FRONTU
CZYLI SŁÓW KILKA O DNIACH GROZY, STRACHU I ŚMIERCI
Chcemy przypomnieć prawdę o Bitwie Rudnickiej.
Bitwie, która jeszcze kilka lat temu była niemalże zapomniana na kartach ogólnie znanej historii XX w., a której szczegóły są zdumiewające, podobnie jak i sam fakt, że pamięć o tych wydarzeniach prawie całkiem zatarła się w zbiorowej świadomości Rudnika nad Sanem.
Projekt obelisku z tablicą upamiętniającą zniszczenie Rudnika i tragiczny los mieszkańców podczas walk w 1914 i 1915 roku.
Obelisk miał stanąć na plantach miejskich.
Projekt przekazał w formie darowizny jego autor Pan Janusz Chmiel.
Zachęcamy do zapoznania się z relacją z konferencji z dnia 08.11.2013.
Zapraszamy na Konferencję Naukową pt.
18 Dni Grozy i Krwi
Bitwa Rudnicka
relacja dzień po dniu - powtórzenie konferencji z kwietnia 2013.
08.11.2013 (piątek) o godzinie 17.00
w Centrum Wikliniarstwa w Rudniku nad Sanem.

Dnia 19 kwietnia 2013 roku odbyła się
Konferencja naukowa
pt. 18 Dni Grozy i Krwi
Bitwa Rudnicka
Zapraszamy do zapoznania się z materiałami z konferencji.
Zapraszamy na Konferencję Naukową pt.
18 Dni Grozy i Krwi
Bitwa Rudnicka
relacja dzień po dniu
19.04.2013 (piątek) o godzinie 10.00
w sali widowiskowej Miejskiego Domu Kultury w Rudniku nad Sanem

Dnia 1 marca 2013 roku odbyła się
Konferencja naukowa
pt. BITWA RUDNICKA
W HISTORII MIASTA
Zapraszamy do zapoznania się z materiałami z konferencji.
W ramach Towarzystwa Miłośników Ziemi Rudnickiej utworzony został
Komitet Do Spraw Upamiętnienia 100 Rocznicy Bitwy Rudnickiej
W piątek 25.01.2013 roku odbyło się kolejne spotkanie Komitetu Obchodów 100. Rocznicy Bitwy Rudnickiej